Czas spędzony w domu pomocy społecznej, był w moim życiu okresem zmian, w którym zmagałem się z najróżniejszymi trudnościami napotykanymi na mojej drodze. Właśnie wtedy zaczynałem odnajdować się w szarej rzeczywistości, która powoli zaczynała nabierać kolorów, coraz bardziej przypominając życie. A wszystko za sprawą niezwykłych osób, pracujących w Domu Pomocy Społecznej w Kole przy ulicy Poniatowskiego.
Były to jeszcze czasy Kasy Chorych, a ponieważ wykorzystałem wszystkie możliwe limity na rehabilitację, wspólnie z rodzicami zdecydowaliśmy się na ten krok, aby nie pozbawiać mnie codziennych zabiegów rehabilitacyjnych. Stan mojego zdrowia był niestabilny, abym miał zapewnioną stałą opiekę lekarska, pielęgniarską i codzienną rehabilitację (która była dla mnie najważniejsza), w czasie gdy jeszcze przebywałem na turnusie rehabilitacyjnym w Poznaniu, mama wstępnie załatwiła mi pobyt w domu opieki społecznej na pół roku.
Po rozpakowaniu i poukładaniu potrzebnych rzeczy przywitałem się z moim towarzyszem, miłym staruszkiem, który na moją prośbę i prośbę personelu naciskał dzwonek, gdy czegoś potrzebowałem, sam byłem bezradny, wówczas nawet krzyknąć nie miałem siły. Pokój bardzo mi się podobał, był telewizor, półki ,szafki na potrzebne rzeczy. To już nie były warunki szpitalne, ale zbliżone do domowych, to mnie bardzo cieszyło. Byłem mile zaskoczony przyjęciem personelu ,uradowany warunkami i wtedy podano pierwszy obiad, który jeszcze podała mi mama. Po obiedzie wracała już do domu, gdzie z utęsknieniem czekało młodsze rodzeństwo. W ten oto sposób minął mój pierwszy dzień pobytu w Domu Pomocy Społecznej w Kole. Rozpoczynałem nowy etap życia, nie wiedziałem co mnie czeka, nie przypuszczałem że będą to nowe przyjaźnie ….
Później, po czasie, siostry, bo tak się zwracałem do pań pielęgniarek, powiedziały mi, że były tak samo przerażone, najmłodszym podopiecznym, dwudziestoletnim chłopakiem z takim poważnym urazem. Wszyscy uczyliśmy się siebie nawzajem .
Po pierwszej nocy przespanej niezbyt dobrze, nadszedł poranek, pobudka po 7:00 i poranna toaleta. Przy ubieraniu nawzajem sobie podpowiadaliśmy, co i jak, poznawaliśmy się wzajemnie. Potem śniadanie podane przez siostrę i już czekałem na rehabilitację. Wtedy przyszedł Pan Darek z Grzegorzem, zabrali mnie na wózek manualny i jechaliśmy na salę ćwiczeń i zabiegów. Tam zajęcia trwały do popołudnia, do obiadu, który zawsze był podawany punktualnie przez miłe, wesołe siostry, z którymi nawiązywałem coraz bliższy kontakt.
Tak mijały tygodnie, było mi coraz lepiej, nabierałem pewności, że wybór był słuszny, czułem się coraz pewniej. Byłem przekonany, ze rodzice odetchną od opieki nade mną. W domu było pięcioro rodzeństwa, dwoje malutkich, Łukasz miał roczek, a Ola trzy latka, było więc co robić. Mimo tego rodzice odwiedzali mnie każdej niedzieli , aby być ze mną, abym miał wszystko czego potrzebuję.
Byłem spragniony towarzystwa, rozmów , więc nosiło mnie wszędzie . W krótkim czasie poza Panią Dyrektor, Panią Jolą, przemiłymi siostrami i rehabilitantami zaprzyjaźniłem się z personelem kuchni, pracownikami administracyjnymi, kierowcami i stróżami. Za cichym przyzwoleniem mogłem spojrzeć w grafik, aby wiedzieć która siostra na jaki dyżur przychodzi. Wtedy pogodnie, z uśmiechem witałem moje opiekunki: dwie Anie, Edytkę, Halinkę, Grażynkę, Krysię, Dorotkę, Iwonkę, Elę, oj działo się 😉 Z Robertem, Edwinem, Piotrkiem i Arkiem też się rozumiałem. Moja otwartość i uśmiech pomagały budować nowe przyjaźnie, które trwają po dziś dzień. Postawa personelu dodawała mi odwagi, mając wsparcie w każdej kwestii poczułem się pewniej w walce, poczułem twardy grunt pod nogami, było od czego się odbić. Ciepłe rozmowy, uśmiechy, przyjazne gesty, były bezcennym wsparciem wśród piętrzących się przeciwności.
Ważna postacią jest Pani Jola. Pani Jola była specjalistką od dokumentacji, miedzy innymi „wyprostowała” kwestię mojej kategorii wojskowej, wciąż jeszcze w papierach miałem kategoria A – zdolny do czynnej służby wojskowej i otrzymywałem wezwania do wstawienia się osobiście, a to było przecież niemożliwe. Nie znałem przepisów dotyczących osób niepełnosprawnych , zaś Pani Jola uświadomiła mi moje prawa i wskazała instytucje w których mogę starać się o dofinansowanie do zakupu sprzętu rehabilitacyjnego. Wtedy zrodził się pomysł, aby zdobyć środki na wózek elektryczny, który da mi większą samodzielność. Pani Jola zajęła się wszystkimi niezbędnymi wnioskami i całą obszerną dokumentacją wymaganą przez PFRON, aby uzyskać dofinansowanie na ten niezbędny sprzęt .Po przebyciu całej procedury i złożeniu wniosku nastąpiło niecierpliwe oczekiwanie na decyzje.
Czas się dłużył, ale warto było czekać, do dziś pamiętam i nigdy nie zapomnę tej wielkiej radości, kiedy okazało się że, wniosek został rozpatrzony pozytywnie. W wyborze modelu wózka pomógł mi mój rehabilitant i zarazem przyjaciel Darek. Najpierw wspólnie wybraliśmy odpowiednie parametry, później telefonicznie Darek zamówił katalogi, przeglądając je rozważaliśmy różne warianty w końcu wybór padł na wózek firmy Sped, jak się okazało po wielu latach eksploatacji, to był doskonały wybór…
Model wózka został wybrany, ale środki przyznane przez PFRON były zbyt małe. W tym momencie znów uruchomił się precyzyjny mechanizm przyjacielskiej pomocy. Pracownicy Domu Pomocy Społecznej, rodzice, lokalni radni, mieszkańcy wsi wszyscy zaangażowali się w zbiórkę brakujących środków. Pani Jola poprosiła o wsparcie Pana radnego z Koła, który potrafił dotrzeć wszędzie i swoimi działaniami znacznie przyspieszył termin zakończenia zbiórki. Dzięki tym wszystkim wspaniałym ludziom, wkrótce śmigałem po korytarzach za siostrami 😉 nowiutkim wózkiem.
Mojej radości nie da się opisać, to jakby dostać w prezencie skrzydła i poszybować do chmur . Zdobycie wózka otworzyło kolejny etap mojego życia, w którym towarzyszyło mi poczucie większej swobody i samodzielności ,nie chciałem z niego zsiadać, jeździłem wszędzie towarzysząc siostrom w ich pracy, byłem niestrudzony do pojawienia się odleżyny, która znacznie ograniczyła te wyjazdy .
W międzyczasie otrzymałem jednoosobowy pokój, gdzie mogłem urządzić się jak w domu. Taki pokój dawał poczucie prywatności i swobodę przy odwiedzinach i spotkaniach . Szybko minęło pół roku i całkiem dobrze czułem się wśród nowych przyjaciół, jak w drugiej rodzinie . Musiałem zadecydować czy odchodzę, czy pozostaje na dłużej. Ponieważ było mi dobrze, więc bez zbędnego zastanawiania się przedłużyłem pobyt na czas nieokreślony. Miałem świadomość, że w ten sposób odciążam rodziców i zarazem zapewniam sobie lepsze warunki . W domu zajmowaliśmy jeden pokój i kuchnię, to niezbyt wiele dla rodziny z sześciorgiem dzieci. Na wszystkie święta i wakacje przyjeżdżałem na przepustkę do domu. Za każdym razem w rodzinnych stronach, w domu z rodzicami i rodzeństwem czułem się doskonale.
(Moi przyjaciele, czyli siostry i opiekunowie byli ode mnie trochę starsi, mieli większe doświadczenie i posiadali życiową mądrość. Ich życzliwość zachęcała mnie do szczerych rozmów na różne tematy, dzięki którym wiele rozmyślałem nad życiem i dużo się nauczyłem. Poznawałem nie tylko siostry, ale ich całe rodziny, dzieci, problemy i radości, to było bardzo miłe, bo poczułem zaufanie, którym mnie obdarzały)
Przyjaciele doszli do wniosku, że mój pokój jest miejscem zwierzeń, pogawędek i wsparcia, wtedy poczułem się potrzebny i to dodawało mi skrzydeł. Więzi które się miedzy nami zrodziły zaowocowały trwałą przyjaźnią i bezcennym zaufaniem, dziś jeszcze możemy iść razem „konie kraść” .
Pani Oddziałowa to wspaniała kobieta o wielkim sercu, ale musiała trzymać dyscyplinę i zawsze starannie oddzielała sprawy służbowe od prywatnych. Czasem, kiedy się zasiedzieliśmy, rozganiała nas, bo nie mogliśmy się rozstać, a przecież nie byłem sam, doglądnąć trzeba było pensjonariuszy z całego parteru. W domu mieszkały przede wszystkim osoby starsze i schorowane, byłem najmłodszy, byłem takim rodzynkiem, który dość mocno się wyróżniał Pani Oddziałowa bardzo się o mnie troszczyła, dbała o moje samopoczucie, ale tak samo traktowała pozostałych pensjonariuszy. Czuwać nad całym oddziałem, to trudna i odpowiedzialna praca i jak wszędzie, nie obyło się bez nieporozumień. Dzięki zaradności Pani oddziałowej wszystkie udawało się szybko i dokładnie wyjaśnić .
Wspominałem już o moich przyjacielskich relacjach z personelem, ale każda jego część wnosiła coś innego. Płeć piękna otaczała mnie ciepłem, dawała poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, zaś panowie, traktowali mnie jak młodszego kumpla. Zabierali mnie na męskie spacery, do siłowni gdzie przyglądałem się jak ćwiczyli, a w trakcie męskich rozmów mogłem poznać ich osobowość i zaczerpnąć coś dla siebie. Głęboko w serce zapadły mi ich cenne rady, o których do dziś pamiętam. Czułem się potrzebny, dając im w zamian radość i pokazując, że lekcja pokory, którą przebyłem nie załamała mnie. Zawsze korzystałem z okazji i uczestniczyłem w imprezach organizowanych przez kierownictwo placówki, była to okazja do pogłębiania przyjaźni i wspólnej zabawy. To były cudowne chwile, czułem się tak swobodnie, była muzyka tańce, zapominałem o niedogodnościach, po prostu czułem że żyję, czułem że chcę żyć!
Obok pięknych chwil, bywały też gorsze, a czasami złe. Dokuczały mi niekończące się infekcje dróg moczowych, nawracające zapalenia płuc i dwukrotne całkowite zakażenie organizmu (sepsa) w ciągu roku. W takich chwilach szczególnie czuje się prawdziwą przyjaźń jakiej doświadczałem ze strony personelu. Kiedy tygodniami trawiła mnie gorączka, dzień i noc dyżurowali przy mnie. Robili wszystko, aby ulżyć mi w cierpieniu. Czułem tę szczerą troskę i wsparcie, byli ze mną na dobre i złe, za co raz jeszcze wszystkim z całego serca dziękuję, wszystkim i każdemu z osobna, kochani nigdy tego nie zapomnę. Tu szczególne uznanie dla Pani Dyrektor, której zawdzięczam życie. Niezdecydowanie pracowników pogotowia ratunkowego sprawiało, że ambulanse przyjeżdżały, podawały kroplówkę i odjeżdżały, nie widząc konieczności specjalistycznych badań, a mój stan zdrowia wciąż się pogarszał. W końcu interwencja Pani Dyrektor u dyrektora szpitala w Kole doprowadziła do przyjęcia mnie na oddział, wykonania potrzebnych badań i postawieniu diagnozy : posocznica (sepsa). Natychmiast podjęto intensywne leczenie, ale…trwało to miesiąc i był to najtrudniejszy okres w moim życiu, to był koszmar.
Jak już wspominałem mieszkańcy naszego Domu, to osoby starsze, bardzo schorowane, a także osoby, które z powodu złego stanu zdrowia wymagały ciągłej opieki. Moje zawadiackie usposobienie powodowało, że bez problemów nawiązywałem kontakty nie tylko z sympatycznym personelem, ale i z mieszkańcami. Szybko „złapałem” kontakt z Panem Wiesiem, jego bratem Panem Jankiem i Panem Tadeuszem. Jak wiadomo starsze osoby maja sporo czasu i mogą poświęcić go na rozwijani swoich pasji. Wspomniani Panowie z pasją grywali w szachy. Osiągnęli na tyle wysoki poziom, że z powodzeniem reprezentowali nasz Dom na przeróżnych konkursach szachowych, zdobywając wysokie lokaty. Intensywnie im kibicowałem. Panowie próbowali i mnie zarazić swoją pasją, ale chyba zabrakło mi cierpliwości i stwierdziłem, że to nie na moją głowę. Mimo tego, lubiłem przyglądać się jak grają, lubiłem te rozmowy, które toczyliśmy w trakcie gry, to wszystko tworzyło swoisty klimat.
Wielu znajomych znalazłem wśród osób przyjeżdżających w odwiedziny do swoich bliskich. Wymienialiśmy uprzejmości, rozmawialiśmy miło o drobiazgach. Te przelotne rozmowy dawały mi wiele radości.
Nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że sympatyczniejsza atmosfera panuje między uczestnikami rehabilitacji. Czułem większą życzliwość. Kłanialiśmy się sobie wzajemnie mówiąc „dzień dobry”, życząc miłego dnia, zdrówka, wymienialiśmy szczere uśmiechy. Być może dlatego, że łączyła nas wspólna idea „być sprawnym na maxa”?
W naszym Domu wyróżniająca się grupą były stażystki, których uroda przykuwała wzrok 😉 to były wspaniałe młode dziewczyny, nie wszystkie pamiętam z imienia, ale wiele osobowości zapadło mi w pamięć. Podczas codziennych spotkań rodziły się koleżeńskie relacje, których znaczenia nie sposób przecenić. Dużo czasu spędzaliśmy na rozmowach o celach do których podążamy, o oczekiwaniach, o życiu. Zawsze mogłem liczyć na pomocną dłoń, uśmiech, radość i serdeczność pięknych stażystek.
Inną grupę moich znajomych stanowiły osoby, które dochodziły na rehabilitację z zewnątrz, i takie , które z powodu turnusu rehabilitacyjnego czasowo mieszkały w naszym Domu. Należeli do nich Pan Rysiu i Pan Jurek, niezwykle życzliwi ludzie, od których otrzymałem wsparcie i dużą pomoc.
Panowie, zawsze będę to pamiętał i zawsze z wdzięcznością myślał o Was.
Wszystkie osoby mieszkające w naszym Domu mam głęboko w swojej pamięci. Kiedy minionego lata odwiedziłem Dom Pomocy Społecznej w Kole z radością zaglądałem do pokoi moich dawnych towarzyszy. Miło było spojrzeć sobie w oczy i przypomnieć to, co dobre.
Myślę jednak, że najważniejszą osobą którą poznałem w DPS-ie, która z czasem została też jego mieszkańcem, jest Ksiądz Kazimierz Chłopecki . Jest kapelanem ośrodka. Bardzo szybko nawiązaliśmy bliskie relacje. Ksiądz odwiedzał mnie codziennie, modliliśmy się, Ksiądz czytał mi książki. Jego spokojny, ciepły głos łagodził wszystkie rozterki, robiło mi się tak dobrze, że…czasami przysnąłem. Wtedy wymykał się cichutko, by znów powrócić z radością.
Szczególnie gdy chorowałem i mój stan był bardzo ciężki, czuwał przy mnie, nieustannie wypytując lekarzy w jakim kierunku idą zmiany, wspierał moją zatroskaną kochaną Mamę. Swoją modlitwą i ciepłym słowem dawał mi poczucie bezpieczeństwa, pokój serca i nauczył ufności Panu Bogu. Nieprzecenione były chwile spędzone z Księdzem Kazimierzem tuż po śmierci Taty. Duchowe wsparcie i modlitwa pozwoliły przeżyć mi ten trudny okres. Nie sposób słowami wyrazić dobro, którego doświadczyłem ze strony Księdza Kazimierza, który w czasie rozmów o życiu wyznał, że i on wiele ode mnie się uczył. Dziś Ksiądz Kazimierz, jako emerytowany duszpasterz odprawia w kaplicy codzienna Mszę św. i nieustannie wspiera mieszkańców.
Śmierć bliskiej osoby zawsze jest zaskoczeniem, dramatem i przejmuje przenikliwym bólem. Tego wszystkiego doświadczyłem po śmierci Taty
Tato uległ wypadkowi drogowemu w wyniku którego, doznał rozległych obrażeń całego ciała i mózgu. Przez miesiąc leżał na oddziale intensywnej opieki medycznej w szpitalu w Koninie. W tym okresie najtrudniej było Mamie, która musiała sprostać wszystkim codziennym obowiązkom mimo, że serce tak bardzo bolało, widząc gasnące życie męża, przyjaciela, ojca jej dzieci. Codziennie Mama dojeżdżała autobusem do szpitala, by czuwać przy Tacie, a w drodze powrotnej zaglądała do mnie do Koła. Mamo, jak Ty to robiłaś? Skąd czerpałaś siły? Widząc Mamę wyczerpaną i zmartwioną pocieszałem ją, jak umiałem, dodawałem otuchy, nadziei, zarażałem ją swoją wiarą, że wszystko się ułoży.
Po miesiącu zniecierpliwiony swoją bezradnością poczułem wewnętrzna potrzebę, aby odwiedzić Tatę. Opatrzność czuwała. Mimo sprzeciwu pielęgniarek, obawiających się o mój stan zdrowia, a przede wszystkim kondycję psychiczną, zorganizowałem wyjazd. Poprosiłem opiekuna Arka i kierowcę Antoniego, aby pojechali ze mną do szpitala w Koninie, na oddział i jak się później okazało do pokoju, w którym parę lat wcześniej ja sam walczyłem o życie i Tato był wtedy przy mnie. Miałem obawy, że nie dam rady, że nie podołam, że się rozkleję, ale byłem przekonany, że mimo wszystko muszę spotkać się z Tatą.
Kiedy wjechałem do sali, Tato miał spokojną twarz. Był w śpiączce, ale to nie przeszkodziło nam w nawiązaniu kontaktu, „porozmawialiśmy” ze sobą jak ojciec z synem, to była rozmowa naszych serc. Na pożegnanie, Arek połączył nasze niewładne ręce, ręka w rękę ojciec i syn, tak jak zawsze było w naszym życiu. To był nasz ostatni dotyk dłoni, to było pożegnanie ostateczne. Tato odszedł po trzech dniach, w niedzielę. Ten moment uświadomił mi dlaczego tak bardzo ciągnęło mnie do niego. Przez wymowny dotyk jego dłoni zrozumiałem, Tato czekał na mnie. Za sprawą Ducha Świętego poczułem co chce mi powiedzieć. Prosił, abym zadbał o rodzinę, o Mamę i rodzeństwo. Wiedziałem, że to wielka odpowiedzialność, ale przyjąłem tę rolę z dumą , zrozumiałem, że mimo mojej niepełnosprawności żyję na tym świecie właśnie po to, aby po ojcowsku zaopiekować się rodziną.
Pobyt w domu Pomocy Społecznej w Kole z całym wachlarzem chwil dobrych i trudnych, to czas kiedy z chłopaka przeobraziłem się w mężczyznę. Wszystkie osoby które tam spotkałem ofiarowały mi cząstkę siebie, każdy wniósł coś bardzo osobistego w mój rozwój duchowy i emocjonalny, dali mi siłę do walki ze wszystkimi przeciwnościami, które napotykam na swojej drodze, zaszczepili wiarę w ludzi, utwierdzili w przekonaniu, że życie jest piękne i warto przeżyć je w pełni, wśród przyjaciół i ludzi życzliwych. Wrażliwe serca personelu i wielka serdeczność, której doświadczyłem są dla mnie drogowskazem w mojej niepowtarzalnej podróży – w życiu! Z całego serca dziękuję, że Pan Bóg przywiódł mnie do Was, że mogłem Was poznać i Wy poznaliście mnie. Dziękuję za Wasze dobro, które owocuje i zatacza coraz szersze kręgi.
Dziękuję całym sercem !